piątek, 24 stycznia 2020

"Wojna w jednym ujęciu" - recenzja filmu "1917" reż. Sam Mendes


"1917" (2019)
reż.: Sam Mendes
dystryb.: Monolith Films

Wojna w jednym ujęciu 

No może w dwóch, albo kilku. Albo w ogóle jest to film montowany, ale przyznam szczerze jako montażysta tych połączeń ujęć nie widzę! I to jest absolutne mistrzostwo jeśli chodzi o sposób zrobienia filmu „1917”. Sam Mendes od początku uważał, że historia z 6 i 7 kwietnia 1917 roku powinna zostać odtworzona w czasie rzeczywistym i tak się poniekąd dzieje. Dwóch młodych kaprali otrzymuje rozkaz dostarczenia innego rozkazu zatrzymującego ofensywę Brytyjczyków, w wyniku której Siły Zbrojne Jego Królewskiej Mości mogłyby wpaść w misternie zaplanowaną pułapkę. To jest wielkie mistrzostwo warsztatowe, aby stworzyć klimat czyhającego za rogiem wroga, choć faktycznie wojsko nieprzyjaciela jest już daleko w odwrocie.



Twórcy filmu nieustannie trzymają akcję w napięciu: gdy dwójka szeregowców dociera do niemieckiego wykopu i orientuje się, że nieprzyjaciela już nie ma o jego niedawnej obecności w tym miejscu świadczy wiadro z żarzącymi się węgielkami. Gdy Schofield (George MacKay) i Blake (Dean Charles-Chapman) docierają do opuszczonej farmy okazuje się, że ktoś niedawno wydoił krowę. Pierwszy strzał w filmie pada dopiero po niemal godzinie, gdy Schofield przekracza rzekę. Okazuje się, że w wieży został niedobitek, który staje się kolejnym antagonistą skutecznie uniemożliwiającym głównemu bohaterowi dotarcie do celu. Przeszkód na swojej drodze „Scho” napotyka zresztą wiele: zasypany schron Niemców, zestrzelony samolot wroga czy nieudolny kierowca, który powoduje, że ciężarówka z żołnierzami grzęźnie w błocie stanowią o powodzeniu tej historii. Storytellingowo to absolutne mistrzostwo świata.

To jednak nie tylko fajna historia, ale także kompletne dzieło. Zaryzykuję stwierdzenie, że film zrobiony jest na dwóch ujęciach. Pierwszy mastershot dotyczy końcówki dnia (6 kwietnia 1917), a drugi nocy oraz poranka dnia następnego (7 kwietnia 1917). Kamera pokazuje bez cięcia tak długo głównego bohatera, jak trwa jego świadomość. Gdy ją traci po upadku następuje naturalna przerwa. Na pierwszy rzut oka jest to moment pierwszego cięcia montażowego od początku filmu i dodajmy: następuje ten moment dokładnie w połowie filmu. Kolejny mastershot opowiada historię końca nocy i poranka i jest zrobiony jeszcze bardziej spektakularnie.

Ucieczka przed wrogiem, skok do rzeki, odnalezienie oddziału oraz dotarcie do pułkownika MacKenzie’go finalizują nam historię w sposób mistrzowski. I film kończy się klamrą - jak gdyby Scho znów położył się przy tym samym drzewie (spod którego wyruszył) by znów odpocząć. Mam same pozytywne wrażenia po obejrzeniu „1917” do czego Was zachęcam. Od dziś w kinach. 

9/10